Wnikając głębiej w sprawę dochodzę do wniosku, że to nic dziwnego. Lubię truskawki, zawsze lubiłam. Herbatę mogę pić litrami. Wydawałoby się, idealna kombinacja. Podobno jest w niej coś, co nie każdy potrafi przeżyć. Jednak ja, jeśli mam wybór, zawsze wybiorę tą cholerną truskawkową herbatę.
Nie powstrzyma mnie ku temu nawet dzielące nas szkolne dwa pięćdziesiąt, chociaż woń kawy trzy w jednym, podawanej w parzącym palce papierowym kubeczku, wydawałaby się zbyt kusząca. Oczywiście, dla normalnego człowieka dwadzieścia groszy w tę czy w tamtą nie zrobi większej różnicy, no ale to całe dwie strony na ksero, a z kasą na ksero jak z pieniędzmi na czarną godzinę, lepiej nie wydawać na byle co.
Tak więc, pomijając względy ekonomiczne, herbata truskawkowa zawsze kręci się gdzieś wokół mojego życia. Tylko z jakichś podejrzanych powodów jedyną lepszą od niej, którą znalazłam, jest wiśniowo bananowa herbatka od King's Crown. Jednak, w tym wypadku z dumą mianuję się całkowicie nieobiektywnym opiniodawcą jako fanka tej firmy.
Jakoś dochodzę do wniosku, że wolę sobie posiedzieć przez pół godziny z tym marnym kubkiem herbaty truskawkowej, pozacieszać się do książki i próbować nie zwracać uwagi na wszechobecny hałas torturując swoje uszy basami ze słuchawek. Świat dał nam dużo rodzajów herbaty. Szkoda życia na utwierdzaniu się w przekonaniu, że wypada nam pić jedynie Earl Grey.
No comments:
Post a Comment